"(...) Niestety miłość jest silniejsza niż śmierć.
Nie można zamknąć jej w grobie ani w przeszłości.
Nie da się jej zabić, bo nie ma ciała. Na próżno z nią walczyć.
Można na nią chorować i Sally właśnie na taką chorobę zapadła.
Była ona jej tajemnicą."
Nie ukrywam, że długo odwlekałam moment, aby zasiąść do lektury ostatnich dwóch tomów "52 kolorów życia". Dlaczego? Po pierwsze, nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z ukazaną historią oraz postaciami odgrywającymi w niej główne role, z którymi niewątpliwie bardzo się zżyłam w ciągu ostatniego roku. A po drugie, było mi nieprawdopodobnie smutno, że to koniec tej cudownej i przepełnionej paletą różnobarwnych emocji opowieści, która niejednokrotnie przenosiła mnie do małego i magicznego świata, pokazywała oblicza najpiękniejszego uczucia na świecie - miłości, przekazywała mnóstwo wartościowych przemyśleń, nieustannie wprawiała w chwile kontemplacji i ostatecznie z pewnością wniosła coś cennego w moje życie. Jednak nastał wreszcie ten dzień, kiedy zdecydowałam ponownie przenieść się do świata Sally i Jacka... Podekscytowana, a jednocześnie pełna obaw rozpoczęłam podróż, dzięki której miałam poznać pozostałe siedemnaście kolorów życia. I po raz kolejny przepadłam, zapominając o otaczającej mnie rzeczywistości... Zapraszam na recenzję.