"(...) Hmm, umiem płakać na zawołanie,
umiem śmiać się jak szalona,
umiem zarumienić się na kolor buraczkowy
również na zawołanie, ale mdleć na zawołanie
nie umiem - jeszcze.
A szkoda, bo teraz byłaby doskonała okazja,
by taką umiejętność wykorzystać."
Sięgam po debiuty literackie, albowiem wnoszą do świata książkowego coś nowego, świeżego, chwilami zaskakującego i
nieoczywistego. Zazwyczaj z ogromnym dystansem i dozą niepewności
podchodzę do ich lektury, aby uniknąć ewentualnego rozczarowania.
Zdarzało się, że miałam przyjemność poznać naprawdę dobre pozycje
książkowe, ale bywało też tak, że okazywały się owe niewypałem,
nietrafionym spotkaniem. Czasem w trakcie ich lektury zachwycałam się,
wzruszałam, wylewałam morze łez, a innym razem po prostu zasypiałam
znużona monotonią. Jak było tym razem? Czy debiut Marty Matulewicz
uważam za udany? Odpowiedź w dalszej części tekstu. Zapraszam.