"- (...) według mnie najpiękniejszym uczuciem nie może być miłość.
Jest nim siostrzany głos serca: czułość.
- Czułość?
- Tak. Tylko ona, tylko czułość jest w stanie dodać nam skrzydeł, otulić nas ciepłem, światłem
i jak feeria barw zachodzącego słońca dotknąć najbardziej skrytych pokładów naszej duszy..."
Przyznaję, że Janusz Niżyński jest jednym z mych ulubionych pisarzy
polskich. Jego powieści dotychczas przeze mnie poznane stanowiły
kompozycję pasji, nietuzinkowości, nieprzewidywalności i
enigmatyczności. Owiane nostalgiczną nutą i sentymentalną aurą,
przesiąknięte morzem emocji i nade wszystko będące zbiorem istotnych
wartości okazały się dla mnie cudowną, liryczną i niezapomnianą podróżą.
Dlatego też sięgając po najnowszy wolumin autora o dość intrygującym,
poważnym i poniekąd archaicznie brzmiącym tytule "Heloiza i jej
warszawski Abelard", oczekiwałam podobnych wrażeń, jakich dostąpiłam
wcześniej, przy okazji smakowania poprzednich książek pisarza. Jakież
było moje zdziwienie, gdy w czasie delektowania się owym utworem okazało
się, że niejako odbiega on od pozostałych zajmujących miejsce w literackim szeregu lektur autorstwa Janusza
Niżyńskiego. Dlaczego? O tym w dalszej części tekstu - zapraszam.