"Fizyczny ból, który ogarnął moje ciało, nie był spowodowany tylko kontuzją, namiętną nocą
ani też wysiłkiem związanym z jazdą rowerem.
On był karą za głupotę, za marzenia, które nigdy się nie ziszczą...
Gdybym tylko umiała płakać..."
Dlaczego sięgnęłam po "Dwadzieścia minut
do szczęścia" Katarzyny Mak? Otóż początkowo uwiodła mnie jej niezwykle
klimatyczna oprawa, a z czasem zaintrygowały spływające lawinowo bardzo
przychylne recenzje. Zatem urzeczona okładką i zachęcona pozytywnymi
opiniami zdecydowałam się poznać historię ujętą w owej książce
stanowiącej literacki debiut autorki. I pewnego niedzielnego wieczoru
otworzyłam tę powieść, nastawiając się na ujmującą i piękną powiastkę, a potem
przepadłam. To, co zastałam nie tylko wywołało zdumienie,
niedowierzanie, ale nade wszystko salwę śmiechu, nad którą prawdę mówiąc
do tej pory (czyli od czterech dni) nie mogę zapanować. Dlaczegóż
dopadł mnie taki stan? Zapraszam do lektury mego krótkiego tekstu, za
poziom którego serdecznie przepraszam. Ale jak to mówią "jaka książka,
taka recenzja". A! I uprzedzam, owa opinia zawiera spojlery.