"Moje życie właśnie się skończyło. Moje serce jest martwe.
Zostałam wdową w wieku dwudziestu siedmiu lat."
Kiedy pierwszy raz ujrzałam okładkę książki "Consolation" już
wiedziałam, że muszę poznać skrywającą się za nią historię. Ma ona w
sobie coś niesamowitego, co sprawia, że przyciąga uwagę, i co więcej nie
pozwala oderwać wzroku. Niby prosta, ukazująca dwoje zakochanych w
sobie ludzi, ale bije od niej niezwykłe ciepło. Poza oprawą moje zainteresowanie ową powieścią spotęgowała
również notka wydawnicza sugerująca emocjonującą, porywającą i
wzruszającą opowieść. Zanim jednak zabrałam się za lekturę tej książki
okrzykniętej przez New York Times bestsellerem, zaznajomiłam się z
wieloma opiniami o niej, praktycznie samymi pozytywnymi, a niekiedy i
pełnymi zachwytów. Nawet mówiono mi: "nie czytaj!" (oczywiście w
pozytywnym sensie). I nie ukrywam, że wówczas zaczęłam się obawiać.
Czego? Rozczarowania. Dlaczego? Albowiem nadane owej powieści
wysokie noty sprawiły, że moje podejście do niej cechował aż nadto spory
optymizm i całkiem niezłe podekscytowanie. W związku z tym troszkę
odwlekałam moment otworzenia książki i zapoznania
się z jej zawartością. Ale ten stan nie mógł przecież trwać długo i
wreszcie trzeba było się za nią zabrać. I... No właśnie, jak potoczyło
się moje pierwsze spotkanie z piórem Corinne Michaels? Czy pierwszy tom
serii "Consolation Duet" mnie urzekł i oczarował? I przede wszystkim,
czy sięgnę po jego kontynuację? Zapraszam na recenzję.