"(...) Potem pochyliła się nad grobem, zapalając znicz.
Wreszcie była z nim sama, wreszcie nikt im nie przeszkadzał. Mogła teraz powiedzieć wszystko.
O tym, jak tęskniła, jak latami wypatrywała, czekając na niego.
O tym wszystkim, co w niej powoli umierało; o nadziei, która tliła się do samego końca.
A wreszcie o tym, jak bardzo czuła się w tej chwili samotna."
Szczerze mówiąc, mam spory problem z wyrażeniem
opinii o książce "Pocałunek morza". Od poznania ostatniej zapisanej
strony powieści minęło kilka dni, a ja nadal nie wiem, od czego tak
naprawdę miałabym zacząć. I przyznaję, że świadomie i celowo odwlekałam
moment, aby zasiąść do laptopa i podzielić się wrażeniami po
zaznajomieniu się z utworem Anny Stryjewskiej. Imałam się jakichkolwiek
domowych zajęć, aby odsunąć od siebie myśl o tym, że czas napisać
recenzję. Cóż, nie da się uniknąć tego, co nieuniknione. Dlatego też
nadeszła ta chwila, kiedy wreszcie trzeba stawić czoła temu zadaniu i co
nieco Wam przekazać na temat wspomnianej książki. Zatem zapraszam na
krótki tekst.