"-(...) Można znać się z kimś jak łyse konie, a nic o nim nie wiedzieć.
Nie rozumieć jego pragnień, marzeń, tęsknot.
Można codziennie pić kawę z przyjaciółką, słuchać nad kubkiem jej wyznań, problemów,
narzekań i nie potrafić jej pomóc. Wszystko przez brak zrozumienia."
Pióra Marty Osy miałam przyjemność zasmakować przy okazji lektury
książki "I po cholerę mi to było" stanowiącej wówczas moje pierwsze
spotkanie z twórczością literacką autorki. Powieść o niezwykle
optymistycznej i lekkiej aurze pochłonęłam w jedno popołudnie i
wspominam bardzo miło. Dlatego też z ochotą sięgnęłam po jej najnowszy
utwór o intrygującym tytule "O kwiatkach i wariatkach..." i jeszcze
bardziej frapującym podtytule "Opowieść strażniczki zegarów", który to
wyraźnie skupił mą uwagę i pozwolił snuć niejakie domysły dotyczące
rozwoju fabularnego. Nie ukrywam, że decydując się na ową opowieść
liczyłam na pewną dozę humoru, którym uraczyła mnie autorka poprzednim
razem. Czy zatem i teraz Marta Osa wprawiła mnie opisaną historią w
dobry nastrój?