"(...) Czuł, jakby ktoś zaciskał pętlę na jego szyi.
Powoli wchodził do wody, kierując się w stronę zachodzącego słońca."
Dwudziestotrzyletnia Susana Light wraz z przyjaciółmi wynajmuje
mieszkanie, właśnie kończy studia i porzuca pracę w nieruchomościach.
Postanawia poszukać ambitniejszego zajęcia. Po kilku spotkaniach i
odbyciu niejednej rozmowy kwalifikacyjnej decyduje się przyjąć
stanowisko eksperta do spraw współpracy między bankami w jednym z
ważniejszych banków w Nowym Jorku, gdzie mieszka. Jest szczęśliwa i
podekscytowana, a jednocześnie zasmucona nieobecnością jej chłopaka,
Roba, i brakiem kontaktu z jego strony. Pewnego dnia poznaje na lotnisku
przystojnego Wiliama, z którym od razu nawiązuje nić porozumienia. To
przypadkowe spotkanie jest początkiem pięknego uczucia i z pewnością
odmieni ich życie...
Nastrojowa okładka
przywołująca letnie wspomnienia oraz dość intrygujący i poniekąd
nostalgiczny tytuł zapowiadały przyjemną, błyskotliwą, a możliwe że i
nawet idealną, rozgrzewającą lekturę na zimowe popołudnia i wieczory.
Tym bardziej że jak głosi opis owej powieści, akcja rozgrywa się również
w afrykańskim kraju - na samą myśl o panującym tam gorącym klimacie
robi się ciepło. Przyznaję, że spodziewałam się lekkiej, aczkolwiek
ciekawej, owianej emocjami i cudownymi widokami historii. Co zatem
otrzymałam?
Zacznę może od fabuły, która
okazała się banalna, nieskomplikowana, pozbawiona większych uniesień
emocjonalnych, w przeważającej części przewidywalna, momentami monotonna
i nade wszystko wielowątkowa. Jednak najistotniejszą jej cechą jest to,
iż moim zdaniem jest w pełni wzorowana na amerykańskich romantycznych
powieściach. Z tą różnicą, że tamte nierzadko się udają, czego nie można
tak do końca powiedzieć o książce Haliny Strzeleckiej. Głównym motywem
powieści jest miłosny, tak bardzo przesłodzony, że aż mdliło. Poza tym
pędzący jak na skrzydłach - zakochanie od pierwszego wejrzenia, wyznanie
miłości zaledwie po miesiącu, pragnienie wspólnego dzielenia mieszkania
i zalegalizowania związku w ekspresowym tempie. Po prostu bajka. I
gdyby tylko ów aspekt ciągnął się przez niecałe trzysta stron, to bym
się poddała. Ale nie zaprzestałam lektury, albowiem...
Historia
opiewała w inne motywy, które dodawały niejako smaczku, humoru, ale też
nie były na tyle absorbujące, ażeby można było uznać przygodę z tą
książką za wprost udaną. Zdrada, niemożność pogodzenia się z rozstaniem,
urażona męska duma, która nie pozwala na pozostawienie sprawy bez
jakiegokolwiek ruchu, i co ważne, zemsty - te kwestie choć trochę
przekoloryzowane stanowiły uatrakcyjnienie opowieści, a ich bieg w
pewnym sensie nurtował, przecież ciemne charaktery zawsze intrygują.
Ciche wzdychania śliniącego się szefa do swej podwładnej z kolei mnie
bawiły, a chwilami rozczulały. Po drodze jawiło się klika
nieoczekiwanych, ale mało znaczących zdarzeń. Natomiast wzmianki o
wizytach w paru krajach europejskich i oczywiście w Afryce kompletnie do
mnie nie przemówiły, nie zainteresowały mnie, nie skradły mej
wyobraźni, nie zabrały w wymarzone podróże. Suche opisy bez
jakiegokolwiek natchnienia sentymentalnego. A to nie wszystko...
O
ile styl jeszcze był do zniesienia, o tyle dialogi i co poniektóre
zwroty nieustannie mi przeszkadzały. Ba!, one zwyczajnie podnosiły mi
ciśnienie. Nie lubię sztuczności, a w tym przypadku niestety owa miała
miejsce. Była odczuwalna nie tylko w toczących się rozmowach między
bohaterami, ale też we wplataniu niepotrzebnych i niczego niewznoszących
do treści sytuacji. Dodatkowo były zauważalne pewne sprzeczności (np. kobieta przebywa po wypadku w szpitalu. Rodzina zostaje powiadomiona, że
ta ma zostać wypisana na drugi dzień. Po czym, w tym samym czasie,
policjant twierdzi, że ta jest jeszcze nieprzytomna. - coś tu się nie
zgadza, prawda?). Jednak najgorsze i wyzwalające odruch wymiotny były
nieprzerwanie stosowane wyrażenia: "moja miłości", "moja jedyna", "moja
najukochańsza", "mój skarbie najdroższy", "moja śliczna", "moja piękna",
"moja księżniczko", itd.. Litości! Nie ukrywam, że w pewnym momencie
miałam po prostu dość tego słodzenia.
Najlepszym
według mnie punktem powieści było zakończenie. Byłam pewna jego
szczęśliwego finału. A tu niespodzianka. Koniec bajki okazał się
zaskakujący i otulony namiastką dramatyzmu. Tego kompletnie się nie
spodziewałam, autorce udało się mnie zadziwić.
Podsumowując,
powieść "W kierunku zachodzącego słońca" mnie nie porwała i nie
urzekła, nie wzbudziła też we mnie głębszych emocji. Mówiąc krótko,
rozczarowała mnie. Ale może Wam przypadnie do gustu? Albo już przypadła? Dajcie znać w komentarzu:)
Tytuł: "W kierunku zachodzącego słońca"
Autor: Halina Strzelcka
Autor: Halina Strzelcka
Wydawnictwo: Psychoskok
Data wydania: 2018
Ilość stron: 294
Oprawa: miękka
Kategoria: obyczajowa
Bardzo fajna książka, idealna na chwilę dla relaksu, taka lekka się wydaje :)
OdpowiedzUsuń~Pola
www.czytamytu.blogspot.com
Być może kiedyś przeczytam. 😊
OdpowiedzUsuńCudowna okładka!
OdpowiedzUsuń