"Fizyczny ból, który ogarnął moje ciało, nie był spowodowany tylko kontuzją, namiętną nocą
ani też wysiłkiem związanym z jazdą rowerem.
On był karą za głupotę, za marzenia, które nigdy się nie ziszczą...
Gdybym tylko umiała płakać..."
Dlaczego sięgnęłam po "Dwadzieścia minut
do szczęścia" Katarzyny Mak? Otóż początkowo uwiodła mnie jej niezwykle
klimatyczna oprawa, a z czasem zaintrygowały spływające lawinowo bardzo
przychylne recenzje. Zatem urzeczona okładką i zachęcona pozytywnymi
opiniami zdecydowałam się poznać historię ujętą w owej książce
stanowiącej literacki debiut autorki. I pewnego niedzielnego wieczoru
otworzyłam tę powieść, nastawiając się na ujmującą i piękną powiastkę, a potem
przepadłam. To, co zastałam nie tylko wywołało zdumienie,
niedowierzanie, ale nade wszystko salwę śmiechu, nad którą prawdę mówiąc
do tej pory (czyli od czterech dni) nie mogę zapanować. Dlaczegóż
dopadł mnie taki stan? Zapraszam do lektury mego krótkiego tekstu, za
poziom którego serdecznie przepraszam. Ale jak to mówią "jaka książka,
taka recenzja". A! I uprzedzam, owa opinia zawiera spojlery.
Katarzyna Mak - niestety nie udało mi się znaleźć jakichkolwiek informacji o autorce.
Michalina
Zawadzka po śmierci babci, przez którą była wychowywana, odziedziczyła
mieszkanie. Owe dzieli ze swym chłopakiem Mateuszem. Dziewczyna studiuje
na kierunku agrobiznes. Bardzo jej zależy na ukończeniu studiów i
znalezieniu dobrze płatnej pracy, która pomogłaby jej uporać się z
problemami finansowymi. Od uzyskania dyplomu dzieli ją tylko jeden
egzamin. Ale, ażeby zostać do niego dopuszczoną, dwudziestokilkulatka
musi zaliczyć praktykę. W tym celu udaje się na wieś, gdzie ma odbyć
szkolenie w ekologicznym gospodarstwie rolnym. Dziewczyna nie spodziewa
się, że krótkotrwały pobyt w tymże miejscu na zawsze odmieni jej
życie...
Lekka, owiana aż nadto humorystyczną nutą, a
przede wszystkim nierzadko infantylna fabuła sprawia, że ową publikację
pochłania się w ekspresowym tempie. Co więcej, z każdą kolejno
przewracaną kartką wyzwala się coraz to większe niedowierzanie
doprowadzające do stanu, w którym nie wiedziałam, co ja tak naprawdę
czytam. Styl bardzo prosty, dialogi i sformułowania nierzadko trywialne
wołające o pomstę do nieba (np. "- A możesz mi powiedzieć, gdzie ugryzł
cię ten kucyk? (...)", - W pupę", "- Czy nadal masz miesiączkę,
Michalino?", "- Ściągasz wreszcie te gacie?", itd.), opisy kompletnie
nie odzwierciedlające wiejskiego klimatu, i co najważniejsze nie budzące
wyczekiwanych emocji. Blurb na okładce sugeruje "romans jak z bajki", i
trzeba temu przyznać rację. Tylko że cała wspomniana książka jest jedną
wielką bajką, która ociera się o istny kabaret. Co poniektóre sytuacje
zapewne były przedstawione celowo w zabawnym tonie, ale przeważająca
część tychże zdarzeń podejrzewam, że nieświadomie nabrała zakrawającego o farsę wydźwięku. Wyraz zaskoczenia nieustannie malował się na
mojej twarzy. Chłonęłam tę historię, nie mogłam się oderwać, ponieważ
byłam ciekawa, jakie jeszcze napotkam niedorzeczności. Albowiem
"Dwadzieścia minut do szczęścia" to niebywała kompozycja absurdów. A
żeby nie być gołosłowną, to kilka z nich przytoczę...
Główna bohaterka przybywa na teren gospodarstwa rowerem w kasku ozdobionym biedronkami i już na wstępie wykazuje się faux pas. Potem kwateruje się we wskazanym jej domku. Następnego dnia dziewczynę dopadają comiesięczne kobiece dolegliwości, jakże bolesne, o których nie omieszka wspomnieć ledwo poznanemu szefowi (naprawdę?), a ten otacza ją wzmożoną opieką (!!!!). I tak mija dzień. Kolejnego dnia pobytu Michalina czuje się lepiej, na tyle dobrze, że wieczorem w obcym otoczeniu pozwala sobie na nagą kąpiel w prywatnym jeziorze. Ciemno, gwiazdy błyszczą na niebie, młode dziewczę nie myśląc o zagrożeniach i zapominając o swej przypadłości, jak gdyby nic, pławi się w wodzie. Ale to dopiero początek, bowiem już kolejnego wieczoru studentka pomaga przystojnemu przełożonemu odebrać poród klaczy. Wspaniałe przeżycie kończy się dla dziewczyny pechowo. Cóż, klacz użyła swego kopyta i wymierzyła je prosto w czteroliterową część ciała młodej kobiety. I co zrobił szef? A no pokazał swą siłę, wziął dziewczynę na swe barki i zaniósł do dworku. Tam starannie opatrzył rany, po czym złożył na poturbowanym pośladku Michaliny delikatny pocałunek. To stanowiło grę wstępną do intensywnych intymnych igraszek. Cóż, jak się okazało, trzeciego dnia praktyk dolegliwości bohaterki minęły jak ręką odjął, a i ekspresowo zniknął również ból spowodowany niefortunnym atakiem przez zwierzę. Zapomniałam wspomnieć, że studentka jest spragnioną bliskości dziewicą, a na swego chłopaka akurat w tych sprawach nie mogła liczyć (kto zgadnie dlaczego?). Idąc dalej, rano dziewczyna przypadkiem słyszy rozmowę Mikołaja (czyli szefa) z rodzicami, która nie jest dla niej korzystna. Dlatego też pakuje się i natychmiastowo opuszcza wieś. Smutna, zdenerwowana, z poczuciem winy wraca do mieszkania po babci. I w progu zastaje Mateusza (jej chłopaka), ale nie samego... Więcej nie zdradzę, ale zapewniam, że jest ciekawie. Oj tak.
Główna bohaterka przybywa na teren gospodarstwa rowerem w kasku ozdobionym biedronkami i już na wstępie wykazuje się faux pas. Potem kwateruje się we wskazanym jej domku. Następnego dnia dziewczynę dopadają comiesięczne kobiece dolegliwości, jakże bolesne, o których nie omieszka wspomnieć ledwo poznanemu szefowi (naprawdę?), a ten otacza ją wzmożoną opieką (!!!!). I tak mija dzień. Kolejnego dnia pobytu Michalina czuje się lepiej, na tyle dobrze, że wieczorem w obcym otoczeniu pozwala sobie na nagą kąpiel w prywatnym jeziorze. Ciemno, gwiazdy błyszczą na niebie, młode dziewczę nie myśląc o zagrożeniach i zapominając o swej przypadłości, jak gdyby nic, pławi się w wodzie. Ale to dopiero początek, bowiem już kolejnego wieczoru studentka pomaga przystojnemu przełożonemu odebrać poród klaczy. Wspaniałe przeżycie kończy się dla dziewczyny pechowo. Cóż, klacz użyła swego kopyta i wymierzyła je prosto w czteroliterową część ciała młodej kobiety. I co zrobił szef? A no pokazał swą siłę, wziął dziewczynę na swe barki i zaniósł do dworku. Tam starannie opatrzył rany, po czym złożył na poturbowanym pośladku Michaliny delikatny pocałunek. To stanowiło grę wstępną do intensywnych intymnych igraszek. Cóż, jak się okazało, trzeciego dnia praktyk dolegliwości bohaterki minęły jak ręką odjął, a i ekspresowo zniknął również ból spowodowany niefortunnym atakiem przez zwierzę. Zapomniałam wspomnieć, że studentka jest spragnioną bliskości dziewicą, a na swego chłopaka akurat w tych sprawach nie mogła liczyć (kto zgadnie dlaczego?). Idąc dalej, rano dziewczyna przypadkiem słyszy rozmowę Mikołaja (czyli szefa) z rodzicami, która nie jest dla niej korzystna. Dlatego też pakuje się i natychmiastowo opuszcza wieś. Smutna, zdenerwowana, z poczuciem winy wraca do mieszkania po babci. I w progu zastaje Mateusza (jej chłopaka), ale nie samego... Więcej nie zdradzę, ale zapewniam, że jest ciekawie. Oj tak.
Wierzcie mi, że to
tylko niewielka część sprzecznych i bezsensownych wydarzeń, jakimi
przesiąknięta jest owa opowieść, licząca zaledwie sto dziewięćdziesiąt dwie strony. W tejże historii pojawia się też fragment przywołujący
przerażający incydent z przeszłości. Michalina będąc małym dzieckiem
doświadczyła pewnego okrucieństwa. Ona tego nie pamięta, babcia nigdy o
tym nie wspominała, dopiero sąsiadka ujawnia szczegóły z tamtego dnia
sprzed kilkunastu lat. Ów skrawek opisujący to jakże niewyobrażalne i
bulwersujące, wręcz dramatyczne wydarzenie powinien mną wstrząsnąć, poruszyć mnie, a być może nawet wyzwolić lawinę łez spływających gęstymi
strumieniami po mych policzkach. Niestety nic takiego nie miało miejsca.
Nie doświadczyłam tychże, wydawać by się mogło oczywistych
emocji. Wyobrażenie sobie tegoż potwornego momentu z
pewnością rodzi rozmaite uczucia, ale forma przekazu, jaką zastosowano w
opowieści pozostawia wiele do życzenia. Jedno ze zdań opiewa nawet o
groteskowość, a całość jest po prostu infantylna. A przecież powinna
przybierać poważne, nostalgiczne, czy też wzruszające zabarwienie.
Ponadto
rozpiętość życiowych zagadnień ujętych w powiastce jest niesamowicie
szeroka. Uwzględniono w niej prawie wszystko to, na co ludzkość napotyka
każdego dnia we współczesnym świecie. Traumatyczna przeszłość,
tragiczna śmierć, morderstwo, narkotyki, osierocenie, pedofilia,
homoseksualizm, zdrada, bezrobocie, upadki i potknięcia, a także aborcja
i rozwód. Przypominam, że książka liczy niespełna dwieście stron.
Pragnę
nadmienić jeszcze kilka słów o głównych bohaterach, którym nie można
bez wątpienia zarzucić wyrazistej kreacji. Ona uwielbia pakować się w
kłopoty, nigdy nie uroniła ani jednej łzy, kocha róż i przebywanie na
łonie natury. On na pierwszy rzut oka oschły i niedostępny, ostatecznie
wrażliwy, troskliwy i uparty. Oboje są dziecinni, niedojrzali,
niezdecydowani, skryci, poniekąd zagadkowi, doświadczeni przez los,
bezpretensjonalni i niesłychanie irytujący. Ich wzajemna relacja opiera
się zwłaszcza na słownych przepychankach, wzbogaconych ukrytym
pożądaniem odnajdującym wreszcie swe ujście, a od czasu do czasu
przyjmujących znamiona subtelności. Jednym słowem - cyrk.
Krótko
mówiąc, "Dwadzieścia minut do szczęścia" to niewielka powieść
pozbawiona precyzyjności, wiarygodności i przygotowania merytorycznego,
nad wyraz komiczna i przepełniona różowymi odcieniami. Na poprawę humoru
jak znalazł.
Tytuł: "Dwadzieścia minut do szczęścia"
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Novae Res.
Autor: Katarzyna Mak
Wydawnictwo: Novae Res
Data wydania: 2017
Wydawnictwo: Novae Res
Data wydania: 2017
Ilość stron: 192
Oprawa: miękka
Kategoria: literatura kobieca
Może kiedyś sie skuszę, ale na pewno nie nastąpi to zbyt szybko.
OdpowiedzUsuńRozumiem :)
UsuńMoje zdanie znasz:) Ja się wciąż zastanawiam, jak to mozliwe, że po pierwsze - wystawiła tyłek przed obcym w zasadzie gościem, po drugie - ten obity tyłek mu nadstawiła w zasadzie... XD
OdpowiedzUsuńZnam, znam :) Otóż to :)
UsuńA ja chyba sobie w takim razie już daruję :-)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńAbsolutnie nie moje klimaty ;)
OdpowiedzUsuńRozumiem :)
UsuńI tak bym po nią nie sięgnęła, bo to nie moja bajka :D
OdpowiedzUsuńOch, widzę że Pani Kasia T-J sięga wyżyn. Gratuluję, dobro, choć nie tylko dobro - wraca, proszę o tym pamiętać...
OdpowiedzUsuńProszę też pamiętać o tym, że negatywna recenzja to nie jest koniec świata.
UsuńOczywiście. Pod warunkiem, że nie jest hejtem.
UsuńCzy któreś zdania nie były uzasadnione? Wydaje mi się, że Kasia wszystko, co jej nie pasowała uzasadniła. Niestety trzeba godzić się na negatywne recenzje. Kasi nie spasowała ta książka, a innym może się podobać. Wystawiając coś na szerokie grono czytelników - trzeba być gotowym na pochwały i negatywne komentarze.
UsuńKsiążki nie czytałam, nie miałam jej w planach i po Twojej recenzji, zdecydowanie po nią nie sięgnę. Recenzja śmiała, odważna i z klasą. Cenię Cię za to :-)
OdpowiedzUsuńRozumiem :) Dziękuję pięknie <3 Bardzo mi miło <3
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTakie głupiutkie historie też czasem są potrzebne. Ale nawet na poprawę złego humoru preferuję książkę dobrze napisaną :)
OdpowiedzUsuńTo prawda :) Zgadzam się z Tobą :)
UsuńNie rozumiem ludzi, którzy tworzą bloga, który służy nie temu, czemu powinien. Blogerzy to zazwyczaj pasjonaci, czytają z miłości. A tu, jak widać czynnie bierze się udział w ośmieszaniu ludzi. Kim jesteście, skoro myślicie, że jesteście tacy mądrzy? Nie sądzicie czasem, że zanim książka dotarła do czytelnika, najlepiej przeszła przez całą rzeszę rąk ludzi dużo mądrzejszych od Was?
OdpowiedzUsuńJak czemu nie powinien? Nie rozumiem. Bloger powinien oceniać książki tylko tak, jak je odebrał. Nie rozumiem w takim razie, co Kasia zrobiła tutaj czego nie powinna. Nie powinna wyrazić swojego zdania na temat książki, która nie przypadła jej do gustu? Jednym się może podobać, drugim nie - taki jest los książki. Poza tym, powinniśmy cenić się nawzajem czytając prawdziwe słowa na temat danej książki. Cóż nam po nieszczerej recenzji? Bloger ma przywilej wyrażania negatywnego bądź pozytywnego zdania na dany temat jak każdy człowiek. Wolność słowa. A Kasia dodatkowo uzasadniła swoje stanowisko. I nikt nikogo tutaj nie ośmiesza. Tylko wyraża swoje zdanie. Nie jesteśmy mądrzy. Mamy wolność słowa i z tego korzystamy. A jeżeli ktoś nie potrafi pogodzić się z negatywnym komentarzem, to jego sprawa. Jeśli wydaje coś, co jest dostępne dla ludzi powinien być gotów na krytykę.
UsuńI dzięki Tobie, Kasiu, wiem, że po książkę nie sięgnę.
Krytykować też trzeba mądrze. Tutaj autorka została ośmieszona.
OdpowiedzUsuń